...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
Są na świecie płyty, o których nie śniło się młodym klerykom...
W roku 1945 grupa naukowców dowodzona przez Roberta Oppenheimera, sztucznie dopingowana przez niemiecką III Rzeszę, przeprowadziła na pustyni Alamagordo w USA pierwszy eksperymentalny wybuch bomby atomowej. Upłynęło wiele czasu od tamtego zdarzenia, w Polsce próby przeprowadzano dwa razy, obie zakończyły się powodzeniem. Pierwsza odbyła się w małej wiosce Uranica Dolna na północy Polski, zrobiona przez chłopa Józefa Mutka. Zaraz po eksperymencie z wioski pozostały tylko jej granice, a sam Józef, jak to wszyscy w okolicy mówią, gdzieś wyparował. Druga próba miała miejsce w Czernobylu na Ukrainie, przeprowadzona w tajemnicy przez polskich naukowców w 1986. Zakończyła się sukcesem międzynarodowym.
Przechodząc do czasów nam współczesnych, w 1992 polski naukowiec, pracujący pod pseudonimem Kinsky, doktor filozofii, wypuszcza na rynek bombę atomową o kieszonkowych rozmiarach, nazywając ja "Copula Mundi". Bomba jest chytrze ukryta wewnątrz kasety magnetofonowej i eksploduje po włożeniu do magnetofonu z siłą 2 mega ton. Jest to trzeci, największy sukces polskiej atomistyki od czasów jej narodzin, niestety środowisko fizyków nie przyznaje się do Kinskiego, w ten sposób Polska traci szansę na Pokojową Nagrodę Nobla z dziedziny fizyki. Sama bomba też nie jest popularna, gdyż tylko niewielu szczęśliwców, którzy przeżyli pierwszy wybuch, może coś głośno o niej opowiedzieć. Stąd moja misja i ta próba przedstawienia samego wybuchu, jak i jego późniejszych skutków w postaci choroby popromiennej, na którą i ja cierpię.
Kinsky to masa surowych dźwięków w collage'ach dysonansów, wokal wielojęzyczny (polski+łacina+niemiecki+rosyjski zmieszane ze sobą), który czasem wolno ryczy, wypluwa słowa z prędkością dźwięku, mówi, bełkocze.
Na poczatku słyszymy grę silników superfortecy B-29, wiozącej małą bombkę w prezencie Japończykom. Na bombowiec napada eskadra groźnych Zero, siedzimy w kadłubie, łoskot karabinów maszynowych, warkot przelatujących blisko myśliwców. Na pokładzie chaos, coś się pali, na szczęście nasz ogień przepędza Japończyków, a dwóch z nich topi wraz z maszynami w oceanie. Znów cichy basowy szum naszych silników, nadlatujemy nad cel, celowniczy podnosi rękę, teraz. Luk się otwiera i bomba poszła w dół. Wybuch ogromnej siły, wykwita olbrzymi grzyb atomowy, czoło fali uderzeniowej pędzi i zmiata z drogi wszystko co napotka. Po chwili wszystko wygląda jakbyś w mrowisko wrzucił granat, mrowie ludzi spalonych żywcem, zgniecionych przez fale, z wypalonymi oczami, że spływającą skórą ze świeżych trupów. Słuchamy dalej i przychodzi chwila zadumy. Wyrzuty sumienia dyktowane przez wolną gitarę, zabiłeś miliony ludzi, ktoś kazał zabić Ci miliony ludzi i zrobiłeś to, mechanicznie, tak mechanicznie jak brzmi perkusja. W następnym utworze jesteś w kościele, spowiadasz się Bogu, chcesz przebaczenia, jeśli przebaczy Ci Bóg, wybaczą Ci inni ludzie. Ale potem, wraz z następnym numerem, ogniste gitary podsuwają Ci nowe zbrodnie, wokal wrzeszczy Ci do ucha kolowaciejesz, kręci Ci się w głowie, upadasz, nic nie widzisz. A tam nad głową skaczą Ci pająki-nuty, perkusja wali Twoją głową o podłogę, bas pulsuje Ci w skroniach, wszystko przyśpiesza, dostajesz drgawek, padaczki, potem znowu wszystko zaczyna się kręcić, mdłości, "What I gonna do, What I gonna, what I gonna...", jeszcze chwilka i powoli wszystko się uspokaja, bas wyłania się z ciszy i pomaga Ci wstać, miarowa perkusja przywraca Ci normalny puls, jednak coś jest nie tak, wczuwasz się w to, co śpiewa wokal, że nic nie widzisz, jesteś ślepy, jedynie biały kolor, jest wszędzie, tylko biały kolor, jedynie biel, widzisz biel, żadnego innego koloru. Co jest?? Biały, biały, biały, biały, jedyny kolor, tylko, biały, tylko, biały, tylko.
I oto ślepo wodząc ręką, znajdujesz jakąś nitkę gitary, ratunek. Dududududud didudidudidudidu dudidudidudi dududududud - idziesz za tym głosem. Czujesz, że jesteś coraz bliżej, gitary brzmią coraz milej, dochodzi druga, wygrywają instrumentalny kawałek o akustycznym brzmieniu, czujesz jak nitka zaczepiła się o coś i powtarza jedną melodię, pociągasz za sznurek. Wybucha bomba Kinskiego, szybka reakcja łańcuchowa tonów i w jednej chwili rozmawiasz z tow. Bogiem, "Auuu I die when You die, auu auu... I can fly I am free no I am rent to... towariszcz Bóg."
Druga strona kasety to z początku wolne buczenie, powracasz do "normalnego" świata, przeżywszy wybuch, lecz ciągle masz przed oczyma widok śmierci, znajdujesz okruch życia w zajebistym riffie i skocznej sekcji z cudownymi talerzami, przerywanej po to, by znowu powrócić do jęcząco-bulgoczących tonów, wolnych, z rozpaczliwym wokalem, powtarzającym w kółko kilka niezrozumiałych słów. Potem słyszymy szum radia, jakaś rosyjsko-języczna stacja, po chwili wchodzą szybciutkie talerze, być może grane miotełkami, wolny tombas i wolne, pogrzebowe riffy gitar, wokal, jak to zazwyczaj bywa, powtarza w kółko jedno, dwa słowa, jakby nie mógł oprzeć się ich magii i przestać je powtarzać, utwór kończy się wspaniałą zagrywka gitar i dudniącym dźwiękiem młotka, uderzającego w jakąś rurę, plus bulgocący bas. Następny utwór to od razu zarzynanie świń, ryk koni, naprawdę taki power, że głowa skacze na wszystkie strony, perkusja to ciągłe przejścia, potem ten sam riff, ale już z normalną sekcją, aż wszystko kończy się jękami, płaczliwym wokalem, rykami w tle, wolnym tętnem werbla, grą trwającą przez około 2 minuty, aż wszystko cichnie przy odgłosach sapania, jakby ktoś przebiegł 2 kilometry na pełnym gazie.
"Dotykam słońca pierdoląc sie z kurwami", kosmiczny riff i jedyne słowa ostatniego utworu, które udało mi się rozpoznać, nie licząc następującego po tych słowach tytułowego zdania "Światłem ciała jest oko, światłem ciała... oko, światłem ciała jest oko, światłem jest... oko...". Przy tych słowach cała muzyka jest podporządkowana wokalowi, nuty przypadają tylko na sylaby w słowach, tak gitary jak i perkusji, dopiero po kilkunastu powtórzeniach dochodzą do tego piski gitar, by zakończyć znów razem jednym głosem "Światłem ciała jest oko!".
Oczywiście Kinsky nie śpiewa o ataku na Hiroszimę, ani o doświadczeniach z rozbijaniem atomu, taką formę nadałem wyobrażeniu, jakie naszło mnie przy słuchaniu Kinskiego podczas pisania recenzji, by była ona trochę zabawniejsza. Tak naprawdę ciężko jest powiedzieć, jaki przekaz niesie ta muzyka. Ktoś wspominał mi, o ile dobrze pamietał, że w wywiadzie dla "Tylko Rocka" Kinski mówił, że to co robią nie ma żadnego sensu. I to jest to! Jesień 1994, to był dla mnie Początek Końca, usłyszałem Kinskiego.
Wełna
Wznowione po ponad 20 latach kompaktowe wydanie „Copula Mundi” zespołu Kinsky to podwójna radość – po pierwsze, że wreszcie jest, po drugie bo jakość wydania wgniata w ziemię. Pomijam tu samą muzykę i grupę, o której po reaktywacji zrobiło się znowu głośno, bo i planowany nowy (a w zasadzie stary, bo nagrany lata temu…) materiał i koncerty, zatem pojawienie się debiutanckiego, zremasterowanego albumu możemy potraktować jako coś oczywistego, czego… wcale nie musiało być.
W zasadzie ta recenzja pasuje do naszego retro – cyklu, ale ze względu na okoliczności trudno w ten sposób poniższe słowa traktować, co nie odwiedzie mnie jak zwykle od osobistych wtrętów. Choć tym razem perypetie z płytą związane są banalne – kasetę sprzedałem z własnej woli w 2000 roku (czego dzisiaj żałuję…), zaś zakupiony w jedynie słusznych czasach kompakt dobrą dekadę temu pożyczyłem i… już do mnie nie wrócił. Krążek na aukcjach osiągał kosmiczne ceny a ja plułem sobie w brodę, że byłem taki głupi. Cóż, dzisiaj już nie muszę się denerwować. W zasadzie płyta jest do omawianego tu wydawnictwa jedynie dodatkiem. Wydawca zrezygnował z odwzorowania oryginału (stąd brak klasycznej okładki), ale wpadł za to na pomysł, który każdego maniaka polskiej, ambitnej rozrywki musi przyprawić o skok adrenaliny. Otóż, wyszperał szereg ciekawych materiałów i sklecił z nich solidną, wielostronicową książeczkę, będącą kompendium wiedzy na temat zespołu Kinsky. Jest więc biografia napisana przez Łukasza Strzelczyka, archiwalne zdjęcia, wypowiedzi muzyków, fragmenty tekstów i manifestów, przedruki artykułów na temat grupy, wywiady stare, ale i najnowsze itp. To wszystko tworzy świetny kontekst do samej muzyki. W zasadzie choćby i z tego tylko powodu warto mieć nowe wydanie, świetnie opracowane pod względem graficznym; w dobie ubogich, traktowanych po macoszemu kompaktów, „Copula Mundi” to rarytas i nie wątpię, że za czas jakiś stanie się kolejnym, białym krukiem. Choć i tak chciałbym postawić tuż obok wersję oryginalną…
A muzyka? Czy w 2015 roku ma jakikolwiek sens po raz nie wiadomo który analizowanie tego co znalazło się na debiutanckim krążku tego intrygującego kwartetu? Filozoficzne zaplecze tworzy fragment manifestu, który możecie sobie poczytać gdzieś obok, zaś dźwięki nawet w dniu dzisiejszym, kiedy słowo „eklektyzm” stało się kluczem do rozumienia histerii, rozgrywającej się na naszych oczach, intrygują i są w jakimś sensie tajemnicą. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz, w 92 roku, zetknąłem się z tą płytą, nie do końca rozumiałem jej sens, te wszystkie dziwne, drone’owe wycieczki wydawały mi się stratą czasu; okazuje się, co jest niezłym paradoksem, że płyta wyprzedziła swój czas o jakieś dwie dekady, bo takie fragmenty jak „Coincidentia Oppositorum” czy „Multiplied by Hypercube” mogłyby być skomponowane przez współczesnych, brodatych maniaków post metalowych odjazdów. Tworzenie rozbudowanych, wielopłaszczyznowych struktur, jazzrockowe myślenie o aranżacji („Rectangular Seal”, „Les Fleurs du Mal” czy „Mediator Iscariota”) to dla zespołu rzecz oczywista. Zaskakujące jest to, że słuchając np. „Lamentabili” czy „L-Homme Machine”, człowiek nagle uzmysławia sobie, kto inspirował zespół Kobong. Do tego dochodzi trans, spora dawka noise’owych szumów i zgrzytów i oczywiście manifest, czyli „Światłem ciała jest oko”. Tak, „Copula Mundi” nie zestarzała się, jest cholernie aktualna, intrygująca i inspirująca. Nadal. Muzyka na płycie poddana została remasteringowi (Jakub Gadomski), na szczęście, to jedynie drobna „polerka”, przez co nadal możemy cieszyć się piękną surowizną tych nagrań.
Nie mam zamiaru pastwić się dłużej nad płytą, bo o zespole można poczytać czy to w NOISE czy w innych magazynach, ba można pójść na koncert a w przyszłym roku doczekać się wreszcie nagranego lata temu krążka „Praeterito Futurum” (wstępnie premiera planowana jest na wiosnę 2016…). Nasuwa mi się tu pewna analogia, mianowicie, dzisiejszy status Polaków przypomina mi poreaktywacyjną sytuację Swans, którzy przeżywają od kilku lat drugą młodość. Choć, zważywszy na nieprzewidywalność zespołu Kinsky, kto wie, co się może na naszym podwórku wydarzyć. W każdym razie, cieszymy się, słuchamy a do Requiem Records – poza podziękowaniami – mam petycję: bierzcie teraz na tapetę od lat niedostępny debiut Kobong!
Arek Lerch
1. Coincidentia Oppositorum
2. O powinnościach ludzi zamożnych
3. Lamentabili
4. L’Homme-Machine
5. Opera Posthuma
6. Histoire de l’œil
7. Multiplied By Hypercube
8. Der Mensch Ist, Was Er ißt
9. Harmonia Praestabilita
10. Światłem ciała jest oko
11. Mistici Corporis Christi
12. Rectangular Seal
13. Les Fleurs Du Mal
14. Mediator Iscariota